Gdzieś w środku Słowacji już prawie po ciemku zauważyłem stojących na poboczu z wyciągniętymi kciukami dwoje plecakowiczów – też kiedyś tak zaczynałem podróże, więc zatrzymałem się przy nich bo rozumiem doskonale takich ludzi. Chcieli jechać do Budapesztu. My trochę dalej. Ale jak się później okazało jednak nie tak daleko jak oni. My tylko nad Adriatyk a oni… docelowo: Teheran. Całość stopem. Mieli przysłać sms'a jak dotrą – chyba nadal jadą (minęło już dwa miesiące jak to piszę a planowali tylko pięć dni).
Gdzieś za Sarajewem (trochę po 1000 km.) przegrałem ze zmęczeniem. Nie tyle, że chciało mi się spać ale mięśnie prawej nogi potrzebowały wytchnienia. Przespałem się godzinkę na tylnej kanapie, pospacerowałem dookoła baru (kawa 1 € czyli około dwóch ichnich marek).
Około 15-ej dotarliśmy do Tivatu. Zaraz też znaleźliśmy plażę na którą prawie można wjechać autem i po małym „co nieco” oddaliśmy się Neptunowi i Morfeuszowi. Czyli wakacje.
Rzeczy niefajne:
1. Zapomniałem zielonej karty, były problemy na granicach BiH i MNE, które po tajnych pertraktacjach zakończyły się przekroczeniem obu granic bez karty i bez dwóch banknotów po 20 €.
Tak, że pamiętajcie
o zielonej karcie.
2. Płoną czarnogórskie lasy – bywa tak, że za bardzo to czuć w nosie – na noc trzeba się będzie jednak wynieść sporo dalej.