Wstaliśmy wcześnie, zjedliśmy szybkie śniadanie, dojazd na parking (bezpłatny) jak najbliższy monasteru zajął niewiele czasu ale i tak tłumów nie uniknęliśmy. Czemu? Oni – pielgrzymi – tu nocują. Niektórzy nadal spali. Na kamiennym dziedzińcu, pozawijani w koce pod gołym niebem. Monastyr Ostrog jest najważniejszym czarnogórskim sanktuarium i całej Serbskiej Cerkwi Prawosławnej. Wystaliśmy się w długaśnej kolejce do jaskini-kaplicy-cerkwi z relikwiami św. Wasyla Ostrogskiego Cudotwórcy aby się ździebko rozczarować. Po dość sporych rozmiarów zewnętrznych monastyru spodziewałem się choć trochę przestrzeni wewnątrz. A tu nawet nie jaskinia tylko nisza, w której ograniczana liczba pielgrzymów nie może się swobodnie przeżegnać (zwłaszcza w rycie wschodnim). Do tego jeszcze nie można niczego fotografować. Obejrzawszy freski, obrazy i relikwie zostaliśmy wzrokiem mnicha pilnującego pielgrzymów bardziej niż kaplicy zmuszeni do zwolnienia miejsca następnym oczekującym. Nie jeżdżę na zbiorowe wycieczki ponieważ nie lubię być poganiany a tu niestety zostałem potraktowany jako tłum. Dało się jeszcze później wejść na wieżę i do sklepiku z dewocjonaliami, w którym sprzedawali jedynie słuszne i ważne świece ofiarne.
Zjechaliśmy na dół do dolnego monastyru, w którym znajdują się relikwie św. męczennika Stanka a mianowicie jego dwie ręce obcięte przez Turków zamknięte w przeszklonej szkatule na wzór arki przymierza.
Nie robię tu żadnych opisów zwiedzanych miejsc bo wszystko można o nich wyczytać w necie lub przewodnikach ale teraz zrobię jedno odstępstwo bo geneza tego zdarzenia nie jest łatwa do odnalezienia.
W wiosce Podvracha mieszkał mały, biedny ale pobożny chłopczyk. Codziennie wypasał stadko owiec na zboczach pod urwiskiem Ostroga. Pewnego razu, prawdopodobnie w 1714 roku, podczas kolejnego ataku Turków na Czarnogórę spostrzegli go i złapali w celu wzięcia w jasyr i wychowania w islamie, aby później jako dorosły bez litości tępił chrześcijan. Byli pewni, że chłopiec przyjmie islam, w którym mu się będzie lepiej żyło niż w biednej wiosce. Jednak mały, chudy, obdarty się opierał. Wcale nie pragnął życia w ziemskim dobrobycie – zwłaszcza wśród muzułmanów. Nie robiły na nim wrażenia obietnice bogatszego i sytego życia z pracy innych ludzi. Zaczęli wtedy mu grozić i straszyć go śmiercią. Byli coraz bardziej źli na niego. On jednak był spokojny, nie obawiał się licznych tureckich żołnierzy, nieludzkiej furii brutalnych wyznawców Allaha. Nie zadrżał, nie upadł na kolana jak chcieli. Jego czysta dusza nie mogła być kupiona za ziemski dobrobyt przez wrogów Chrystusa. Pomimo wszelkich zagrożeń i męki, nigdy nie zgodził się na wyrzeczenie Chrystusa i zaakceptowanie Islamu. Za to został brutalnie zabity przez Turków.
Tak więc święty Stanko pokonał duchowo całą armię turecką i został zabrany przez Chrystusa Zbawiciela do raju.
Odważnych mieszkańców okolicznych wiosek Turcy wygnali z żyznych dolin na jałowe skały gdzie żyli w ubóstwie wypasając owce i kozy. Ale i to się muzułmanom nie podobało więc ponownie ich najechali aby odebrać im rzecz najważniejszą, najświętszą: wiarę. I ludzie tkwili na tych skałach nasiąkniętych męczeńską krwią Stanko i nie dawali się pokonać. Nawet dzieci były gotowe, za przykładem świętego, na męczeństwo. I mimo wygnania z ziem, odebrania dóbr - dzięki godnej postawie młodego pastuszka zachowali wiarę do dziś.
Jakiś czas później jedna rosyjska zakonnica mieszkająca w klasztorze w Czarnogórze miała we śnie objawienie. Zobaczyła młodego, życzliwego chłopca otoczonego jasnością. Zapytała go: kim jesteś? Odpowiedział jej: jestem świętym Stankiem! I trzymając w swoich dłoniach jeszcze dwie takie same dłonie, podszedł do zakonnicy, dał jej je a ona z szacunkiem je ucałowała i przyjęła. Potem zapytała go: gdzie reszta ciała? Na to święty odpowiedział: Turcy spalili!
Po tym wszystkim opowiedziała o swej wizji reszcie zakonnic. Jedna z nich, umiejąca pisać ikony, namalowała ikonę z wizerunkiem świętego. Wkrótce na podstawie tego obrazu zostały namalowane inne ikony a fundusze z ich stałej sprzedaży pomogły przebudować klasztor i żyć przez cały rok. Tak święty pomaga zakonnicom do dziś.
Dlatego w obecnych czasach na pamiątkę dziecka-męczennika w dolnej cerkwi odbywa się wiele chrztów dzieci przywożonych z całej Czarnogóry. Prawdopodobnie szykował się kolejny podczas naszego tam pobytu ale nam się już spieszyło w interior. Ach!! Kiedy przyjdą te czasy, że nie będę poganiany przez czas i myśl, że jeszcze to i to chcę zobaczyć przed końcem wolnego???
Z Ostroga przejechaliśmy omijając, niestety, Nikszic (chociaż piwo nikszicko w aucie mieliśmy) do Żabljaka. To miasteczko brama do parku narodowego Durmitor. My na początek (i koniec zarazem – moje kolano po ostatnim hasaniu z dzieckiem w Słowackim Raju jest nadal niepełnosprawne) zrobiliśmy sobie spacer do jeziora Czarnego, które po nocnej burzy było dwubarwne. Nie ma to jak góry – temperatura tu bardzo przyjemna aż strach wracać nad morze. Bo podczas kontemplacji odebrałem telefon, który zmienił nam plany – musimy wrócić nad morze. Ale to dopiero na koniec. Dziś robimy przejażdżkę na drugą stronę Durmitoru przez przełęcz Sedlo (1908m.).
Droga przez Durmitor choć wąska i kręta ale nie dziurowa jest bardzo widokowa. Praktycznie prawie wcale nie jedzie się przez las. Zrobiliśmy sobie przystanek na przełęczy. Ech! Jakie widoki! A jakie powietrze!!! Nabrałem ochoty aby wejść na Bobotow Kuk albo choć tylko spróbować ale rozsądek mi przemówił. Co z tego, że pod górę mogę iść jak ze złażeniem mam problemy. Gdyby było odwrotnie to wiedziałbym kiedy mam zawrócić. Nic to. Na razie pozostają mi spacery po płaskim - jeszcze mogę chodzić godzinami i zwiedzać – nie tak dawno spędziłem w Luwrze dziewięć godzin.
Za przełęczą Prijespa 1884 m. npm. zatrzymaliśmy się na krótki popas – głód nas dopadł nagle, więc nagle popas wypadł pod ogrodzeniem cmentarza. Jak już stoliczek nakrył się to spadł na nas jedyny deszczyk na tym wyjeździe. Nie bardzo wzruszył nas i nasz nakryty stoliczek. Zamiast sjesty dalej w drogę ku rzece Piva (apel do degustatorów złocistego płynu: nie piszcie do mnie o podanie adresu – TO TYLKO GRA SŁÓW). Zanim zjechaliśmy do samej rzeki nasyciliśmy oczy i duszę widokami na jezioro utworzone na Pivie. Jednak wapienne wody dają niesamowite barwy. Na dole w pierwszej kolejności udaliśmy się do monasteru Piva (jak wyżej: nie dzwonić!!). Stał on kiedyś niżej a został uratowany przeniesieniem z dna obecnego zbiornika. Wewnątrz cały w malowidłach, że aż trudno ogarnąć wszystko. Ciekawe ma drzwi między kaplicami, które można obejrzeć z bliska. Nawet z bardzo bliska.
Później pojechaliśmy obejrzeć najwyższą (220 m.) zaporę w Europie (muszę sprawdzić czy to nie jest tak jak z tą oliwką). Jeśli kto zmotoryzowany to jedyne miejsce na auto jest po lewej stronie – jadąc w dół rzeki – tuż przed skrętem na tamę. Naprawdę wysoko – choć trudno ocenić jak – bo nikt dla porównania nie chciał zeskoczyć na dół. Jak by kto miał czas to może po przejechaniu tamy i kilku tuneli zatrzymać się na dole i przejść (jest zakaz ruchu) wzdłuż rzeki pod tamę – pewnie będzie miał wtedy porównanie. My nie mieliśmy czasu bo trzeba było się rozejrzeć za miejscem do spania. Jakoś nam to nie wyszło i to na tyle, że wróciliśmy aż w okolice Żabljaka. Nic nie szkodzi, bo raz – podziwialiśmy zachód słońca z przełęczy Sedlo a dwa – i tak kierunek był słuszny bo w stronę doliny Tary. Nocleg w górach fantastyczny – jakie powietrze! A jaka temperatura!!